Z okazji pierwszej rocznicy lockdownu w Polsce zebrało mi się na wspominki. Jesienią 2019 miałam służbowy wyjazd do Chin, który był niesamowitą przygodą. Była to moja pierwsza wizyta na inny kontynencie, więc towarzyszyły jej ogromne emocje. Wszystko było nowe, inne i bardzo fascynujące. Miałam okazję zweryfikować swoje wyobrażenia na wiele tematów. Faktycznie - dostęp do "naszych" mediów społecznościowych był znacznie utrudniony i trzeba było kombinować z VPN, a "nasze" karty płatnicze praktycznie nigdzie nie działały (z wyjątkiem bankomatów The Bank Of China, z których na szczęście bez problemu można było wypłacić gotówkę i to po rozsądnym kursie). Jednak te drobne niedogodności nie były w stanie przyćmić ogromnego wrażenia, jakie wywarła na mnie ta podróż.
Kuchnia, której miałam okazję doświadczyć, dalece różniła się od "chińskiego" jedzenia, które możemy nabyć w budkach w Polsce. Nadal nie jestem pewna, czy wiem, co jadłam, jednak absolutnie nie mam na myśli stereotypowych wątpliwości co do pochodzenia mięsa! Chodzi mi raczej o problem z tłumaczeniem nazw niezliczonych dodatków i przekąsek. Nie zdziwię Was, jeśli napiszę, że google translator nie zawsze dawał radę, więc jedząc grzybki ciężko mu uwierzyć, że są to bakterie :). Ogólna recenzja kuchni chińskiej z Zhengzhou : pyszności!
Na każdym kroku zachwycałam się małymi rzeczami. Uczę się języka japońskiego, w którym występują znaki kanji zapożyczone z języka chińskiego. Każdy znak, który rozpoznałam na ulicy, niesamowicie mnie cieszył! Fascynowała mnie także roślinność, która dla miejscowych była najzwyklejszą w świecie codziennością, a ja miałam okazję na żywo podziwiać ją głównie w palmiarniach. Poniżej zdjęcie znaku oznaczającego po japońsku "duży" wyrytego w bambusie rosnącym po prostu przy chodniku.
Sporo ludzi przemieszczało się po mieście skuterami wyposażonymi w specjalne kubraczki zabezpieczające przed zmarznięciem dłoni i nie tylko, poniżej dodaję zdjęcie poglądowe. Design bywał najróżniejszy, od minimalistycznych po totalnie kawaii.
Oczywiście nie tylko ja się czułam zafascynowana wszystkim dookoła. Okazało się, że otoczenie także zwraca na mnie uwagę. Kilkakrotnie byłam proszona o pozwolenie na zrobienie sobie ze mną zdjęcia, co ochoczo czyniłam w zamian za poinstruowanie mnie odnośnie drogi (mapy w telefonie też miały problem). Na początku myślałam, że owo zainteresowanie wynika z mojego wzrostu (178 cm), który znacznie różnił się od wzrostu typowej osoby na ulicy. Jednak dość szybko nabrałam podejrzeń, że to nie jedyny powód. Wędrując pasażem handlowym natknęłam się na stragan z... kaszkietami z doczepionymi kręconymi, brązowymi włosami!
Ewidentnie moja fryzura była tam wtedy modna :) Spotkanie kogoś, kto nie nosi peruki i ma kręciołki naturalnie, musiało być ciekawe. Natomiast ja jadąc metrem i obserwując ludzi bardzo im zazdrościłam koloru, blasku i właśnie struktury włosów, które tworzą kruczą taflę. Zamieniłabym się :) Poniżej zdjęcie poglądowe z ostatniego spaceru, żeby dociekliwy czytelnik miał szansę porównać moją fryzurę z kaszkietowymi wersjami. Rok temu jeszcze nie farbowałam włosów i były ciemnobrązowe, więc bardziej pasowałam do kaszkietowego trendu :)
Mam ogromną nadzieję, że szczepienia przyniosą skutek i pandemia zostanie jak najszybciej opanowana, a życie wróci do normalności i podróże znów będą możliwe. Czytanie o dalekich krajach i oglądanie filmów na ich temat nie zastąpi doświadczenia na własnej skórze innej kultury.