• Strona główna
  • Włosowe
    • Włosowe przygody
    • Fryzury
    • Suplementacja
    • Akcesoria
    • Recenzje
  • Niewłosowe
    • Paznokcie
  • O mnie
  • Kontakt
Szukam

26 stycznia

Wypadanie pocovidowe - moja historia

łysienie telogenowe pocovidowe

W lutym 2021 przeszłam COVID-19. W moim przypadku był to miesiąc najcięższej choroby, jaką w życiu przechodziłam i która wpłynęła na cały mój organizm. Nie będę się tutaj rozpisywać na temat wszystkich powikłań, ale podzielę się tymi najmniej przeze mnie oczekiwanymi, które dotyczyły skóry i włosów. Nie chciałabym, by ten post został odebrany jako trywializowanie tej poważnej choroby tylko i wyłącznie do spraw wyglądu zewnętrznego, ponieważ ograniczam się tutaj tylko do tego aspektu wyłącznie ze względu na tematykę bloga.

Na wstępie zaznaczę, że nie jestem lekarzem. Doktorem dopiero będę i to w zupełnie innej dziedzinie, ale przeczesałam literaturę medyczną najlepiej jak umiałam i będę się powoływać na publikacje medyczne, które są oficjalnymi źródłami naukowymi. Zachęcam do kliknięcia w linki, jeśli ktoś będzie zainteresowany pogłębieniem wiedzy w danym aspekcie. Pamiętajcie, że pobieranie informacji z wiarygodnego źródła jest bardzo istotne! Tym bardziej w dzisiejszych czasach, gdzie niestety foliarskie i antyszczepowe treści wylewają się strumieniami z każdego kąta. Weryfikacja wiarygodności i porządny research to podstawa.

Przechodząc COVID-19 (oprócz wszystkich innych objawów, z których część zagrażała życiu), dość dotkliwie odczuwałam suchość skóry na całym ciele. Jako posiadaczka cery mieszanej zauważyłam istotne zmniejszenie ilości wydzielanego sebum, a wręcz prawie jego brak. Skóra głowy również prawie się nie przetłuszczała. W trakcie chorowania nie miałam siły na żadne zabiegi pielęgnacyjne poza niezbędnym minimum wymaganym do utrzymania higieny, ale po wyzdrowieniu od razu podjęłam się nawilżania, wcierania, olejowania oraz suplementacji. Skóra była nieczuła na moje starania, walczyłam z suchością i trądzikiem jeszcze przez wiele miesięcy, powiedziałabym że minimum pół roku zajęło jej dojście do siebie, a objawy ustąpiły samoistnie, niezależnie od moich starań. Jeśli chodzi o włosy, jest nieciekawie aż do dnia dzisiejszego. Jak okazuje się, nie jestem odosobnionym przypadkiem, podobne objawy opisano także w tej publikacji.

W marcu czułam ból skalpu, który jest dość charakterystyczną zapowiedzią wypadania telogenowego. Jest to specyficzny rodzaj łysienia spowodowany przyspieszonym wejściem włosów w telogen, czyli końcowy etap cyklu życiowego włosa, w którym nie jest on już odżywiany i zostaje powoli wypychany z mieszka włosowego. Taka przyspieszona egzekucja włosa przez organizm ma za zwyczaj miejsce w związku z jakimś dodatkowym negatywnym czynnikiem, na przykład przejściem ciężkiej choroby, dużego stresu, przyjmowaniem niektórych leków czy nawet zwykłym występowaniem niedoborów. Łysienie telogenowe występuje ok. 3 miesiące po wystąpieniu czynnika wyzwalającego i samoistnie ustępuje po ok. 6 miesiącach (więcej do poczytania tutaj, a także tutaj).

Pod koniec marca zauważyłam wzmożone wypadanie włosów, którego się spodziewałam. Interpretowałam je także jako spowodowane niedoborami, ale byłam w błędzie. Mimo suplementacji i wcierania wcierek, które zawsze dawały dobre rezultaty, tym razem było tylko gorzej i gorzej. Poniżej zdjęcie przedstawiające to, ile włosów zostawało na szczotce podczas każdego, codziennego mycia.

łysienie telogenowe

Biorąc pod uwagę, że moje włosy nie sięgały wtedy nawet do ramion, była to ogromna ilość! Oprócz tego włosy wyciągałam dosłownie garściami przy każdorazowym przeczesaniu ich palcami, spadały wszędzie dookoła mnie... Było to największe wypadanie, jakie zaliczyłam w swoim życiu.

łysienie telogenowe

Kiedy po miesiącu objawy nie ustępowały, postanowiłam udać się do trychologa. Pełną relację z tej wizyty oraz recenzję zaleconych mi przez profesjonalistę produktów opiszę w osobnym poście, tutaj wspomnę jedynie o diagnozie, którą było właśnie telogenowe wypadanie pocovidowe. Byłam bardzo zdziwiona, gdyż pierwszy raz usłyszałam o takiej przypadłości. Teraz dużo więcej o niej wiadomo, nie jest też tabu w social mediach. Bardzo polecam zajrzeć na instagram Ewy Mazurek, gdzie na bieżąco opisywała swoją historię dając ogromną dawkę motywacji, inspiracji i porad. Nasze wypadania pocovidowe zbiegły się w czasie i jej konto było dla mnie sporym wsparciem mentalnym. Obecnie statystyki mówią, że łysienie telogenowe po przechorowaniu COVID-19 zgłasza 24,1% pacjentów.

Początkowo przerzedzenie włosów nie było widoczne dla postronnych obserwatorów, ponieważ w przypadku kręconych włosów faktura i objętość samych loków nieźle potrafiły to zamaskować. Problem zaczynał być widoczny głównie na zakolach, które robiły się coraz bardziej imponujące i miały coraz ciekawszy kształt... Poniżej porównanie wyglądu mojego prawego zakola prawie rok przed chorobą oraz trzy miesiące po niej, kiedy wypadanie trwało już od miesiąca i było dość dokuczliwe.
wypadanie pocovidowe
Maksimum wypadania przypadło w maju. Wtedy byłam już zrozpaczona tym, co się dzieje. Linia włosów była nieregularna i wyraźnie cofnięta. Jakiekolwiek podpięcia nie wchodziły w grę, gdyż uwidaczniały łyse miejsca oraz drażniły obolały i wrażliwy skalp.
wypadanie pocovidowe początek
Później powoli następowała długo oczekiwana poprawa. Zakola zaczynały pokrywać się nowymi włoskami, które z czasem wtopiły się w resztę włosów i pod koniec wakacji już praktycznie nie było widać przerzedzeń na linii włosów, czego nie można niestety powiedzieć o końcach.
wypadanie pocovidowe ewolucja
Na szczęście wyglądało to na nieudolne i zbyt mocne cieniowanie, ale takie, z którym przez jakiś czas można funkcjonować. Oczywiście będę zmuszona w niedalekiej przyszłości do radykalnego cięcia, ale póki co jeszcze to jakoś wygląda. Poniżej zdjęcie całej fryzury z sierpnia, ok. 2 miesiące po zakończeniu nadmiernego wypadania. 

wypadanie pocovidowe zakończone
Oprócz przerzedzonych końców widać także... dość spore naturalne odrosty. Otóż ze względu na ogromne uwrażliwienie skalpu, jego przesuszenie i reakcję alergiczną na prawie wszystko, postanowiłam na jakiś czas zrezygnować z farbowania zarówno chemicznego, jak i ziołowego. Czy jest to decyzja na stałe i czy uda mi się zapuścić w całości naturalny kolor? Czas pokaże. Póki co wmawiam sobie, że siwe pasemko na skroni jest prawie tak fajne jak u doktora Strange i staram się doprowadzić mój skalp do ładu. Swoją drogą przejście COVID-19 może pogarszać także siwienie, co zbadano tutaj i tutaj. Ale to już materiał na osobą historię :).
Czytaj dalej »
Podziel się!
Labels:
Slider, Suplementacja, Włosowe przygody
Starsze posty Starsze posty

10 stycznia

Granatowa czerń w domowym zaciszu

 

sattva indygo

Koloryzacja włosów może, ale nie musi być wykonywana u fryzjera. Nie musi się także wiązać z ogromnymi zniszczeniami włosów, szczególnie w przypadku farbowania się na ciemny odcień. Brązy i czernie można uzyskać zarówno za pomocą farb chemicznych, jak i ziołowych. Ja osobiście jestem zwolenniczką przeplatania jednej i drugiej metody. Za pomocą ziół uzyskuje się bardzo intrygujący odcień oraz efekt odżywienia i pogrubienia. Z kolei zastosowanie co jakiś czas farby klasycznej pozwala wyrównać i utrwalić kolor. Poniżej przedstawiam mój ulubiony sposób na farbowanie.

Ziołowa koloryzacja włosów jest zabiegiem wartym uwagi. Oczywiście, zanim się do niej przystąpi, trzeba wykonać próbę uczuleniową oraz upewnić się, że jesteśmy świadomi wszystkiego, co się z nią wiąże. Mianowicie jest to kolorystyczne zobowiązanie na stałe - próby rozjaśnienia indygowanych włosów kończą się tak zwanym "glonem", czyli zielenią. Indygo występuje nie tylko solo, można je znaleźć także w mieszankach ziołowych farbujących na różne odcienie brązu. Czystą hennę ewentualnie można próbować rozjaśniać, podobnie cassię, jednak pamiętajmy, że:

indygo + utlenianie = glon

także, cytując liścik dołączony do peleryny niewidki Harry'ego Potter'a: korzystaj mądrze. Są sposoby na pozbycie się nieutlenianego niczym indygo z włosów, co pozwala zaryzykować utlenianiem chemicznym, ale o tym opowiem przy innej okazji.

sattva indygo

Bardzo lubię mieszanki ziołowe Sattva i to ich używam najczęściej. Wychodzą bardzo korzystnie cenowo, bo w opakowaniu mamy aż 150g suchej masy ziół, co wystarcza na dwie koloryzacje włosów średniej długości. Dodatkowo znajdziemy w środku dwa czepki świetnej jakości, które z powodzeniem można wykorzystywać wielokrotnie, oraz mniej przydatne gadżety: dwie pary foliowych rękawiczek, które ześlizgują się z dłoni oraz pędzelek, który służy mi do mycia szczotek.

sattva indygo proszek

Połowę zawartości torebki wsypuję do plastikowej miseczki (w moim przypadku po jakimś jedzeniu na wynos #zerowaste) i mieszam plastikowym lub drewnianym sztućcem. Unikam kontaktu mieszanki z metalami. Do rozrobienia służy mi letnia, czarna herbata. Docelowo całość powinna mieć konsystencję gęstej śmietany, tak jak poniżej.

sattva indygo mieszanka

Następnie czas na aplikację na mokre włosy, dokładnie umyte szamponem z mocnym detergentem. Najwygodniej nakłada mi się mieszankę po prostu dłońmi, zabezpieczonymi oczywiście rękawiczkami nitrylowymi. Jestem wielką fanką metody spiralkowej, która pozwala na dokładne pokrycie całych włosów i jednocześnie ogranicza ich plątanie oraz ułatwia późniejsze zmywanie.

Kolejny krok jest najtrudniejszy w całym procesie indygowania: należy wytrzymać z miksturą na głowie jak najdłużej. Zapach jest dużo bardziej intensywny niż w przypadku zwykłej henny, dodatkowo ciężar na głowie potrafi być odczuwalny, a po pewnym czasie mieszanka zaczyna spływać. Nie udało mi się nigdy wytrwać dłużej niż 3,5 godziny, ale zawsze starałam się wytrzymać minimum 2h. Po tym czasie całość spłukuje się wyłącznie wodą. Trwa to bardzo długo i warto się przyłożyć. Nie nakładam żadnych kosmetyków aż do kolejnego, już standardowego mycia. W tym czasie kolor ewoluuje, barwnik silniej wiąże się z włosem i utlenia się naturalnie, dając w efekcie piękną, granatową czerń.

Koloryzacja ziołowa ma to do siebie, że nadbudowuje się z czasem, a odrosty mają nieco inny odcień, niż końce. W celu zniwelowania tego efektu stosuję indygowanie naprzemiennie z farbowaniem chemicznym. Nie tylko wyrównuję w ten sposób kolor, ale też zwiększam przyczepność indygo przy kolejnym ziołowaniu (delikatnie podniszczone farbą włosy chętniej łapią barwnik roślinny). 

allwaves zestaw

Miesiąc po indygowaniu następuje zatem farbowanie chemiczne. Używam do tego celu farb fryzjerskich Allwaves (najczęściej w kolorze 1.0), które miesza się z utleniaczem o znanej mocy. Jest to dla mnie szczególnie istotne, ponieważ w przypadku farbowania ciemnych włosów na ciemny kolor nie trzeba używać wysokich stężeń, 3% w zupełności wystarczy. Im niższe stężenie utleniacza, tym mniejsze zniszczenia na długości. Sprawa jest kluczowa, ponieważ to właśnie ze względu na kontrolę nad stężeniem wody utleniającej koloryzacja farbą fryzjerską w domu znacząco mniej niszczy włosy niż analogiczny proces przeprowadzony z wykorzystaniem farby drogeryjnej, do której za zwyczaj dodany jest deweloper o bardzo wysokim stężeniu, żeby mieć pewność, że większość klientów uzyska efekt taki jak reklamowany na opakowaniu.

Krótka ściągawka:

  • 3% (10 vol) - rozjaśnienie o 0-1 ton (niczego nie musi rozjaśniać, ale musi być obecny, by farba zadziałała)
  • 6% (20 vol) - rozjaśnienie o 2 tony (wystarczy, by na brązowych włosach uzyskać ognistą rudość, jednocześnie taka koloryzacja nie niszczy tak mocno jak ta przy użyciu farby drogeryjnej)
  • 9% (30 vol) - rozjaśnienie o 3 tony (przy blondach)
  • 12% (40 vol) - trochę hardcore, w domu lepiej odpuścić, jeśli się nie jest profesjonalistą.

Farbę mieszam z wodą utleniającą w stosunku 1:1,5 uzyskując mieszankę jak na zdjęciu poniżej:

allwaves mieszanka

Aplikuję czasami na same odrosty, czasami także na długość. Po 30 minutach spłukuję, myję delikatnym szamponem i aplikuję proteinową maskę i przez kolejny miesiąc cieszę się świetnym kolorem. Po tym czasie ponawiam koloryzację ziołową.

 Ale jak to: najpierw piszę, że nie wolno utleniać indygowanych włosów pod groźbą uzyskania na nich zielonego "glona", a chwilę później piszę, że używam farby chemicznej z utleniaczem. Tutaj znowu kluczem jest zarówno stężenie wody utleniającej, jak i dobór koloru farby. Nie rozjaśniam włosów, farbuję je na czarno. Gdyby nawet 3% utleniacz był w stanie doprowadzić indygo do koloru zielonego, zostałoby to od razu zakryte czernią. W przypadku brązów należałoby zapewne nieco bardziej uważać.

Czytaj dalej »
Podziel się!
Labels:
Koloryzacja, Recenzje, Slider, Włosowe przygody
Starsze posty Starsze posty

18 listopada

Biodegradowalne akcesoria włosowe - PLA i fusy po kawie

 

Spinki biodegradowalne PLA rossmann
Biodegradowalność akcesoriów jest w obecnych czasach bardzo pożądaną cechą. Każdego dnia produkujemy mnóstwo śmieci, a ich utylizacja z reguły nie jest ani trywialna, ani wyjątkowo przyjazna naszej planecie. Warto zatem na każdym możliwym kroku poszukiwać rozwiązań minimalizujących nasz negatywny wpływ na środowisko. Wiadomo - długie włosy jednak trzeba czasami czymś upiąć czy przeczesać. Jednak czy można w tej kwestii ograniczyć używanie narzędzi wykonanych z plastiku?

W drogeriach od jakiegoś czasu można zakupić spinki opatrzone bardzo chwytliwymi hasłami "Przyjazne środowisku", "Stop plastic!" czy "Naturalne surowce biodegradowalne". Jednak w dobie, gdy podobne komunikaty są na każdym kroku nadużywane, trudno być pewnym owej biodegradowalności. Przyjrzyjmy się zatem tworzywu, z którego zostały wykonane moje spinki. Producent zapewnia, że są to fusy po kawie oraz PLA. O ile fusy nie budzą wątpliwości co do bycia eko, o tyle o PLA warto już trochę wspomnieć.

Spinki PLA biodegradowalne rossmann
Pod tajemniczym skrótem PLA kryje się kwas polimlekowy (PolyLactic Acid), który jest biodegradowalnym polimerem otrzymywanym na przykład z kukurydzy lub celulozy. W artykule z 2017 pokazano, że mechanizm degradacji PLA nie ogranicza się do samej powierzchni, lecz odbywa się także w objętości materiału, a co za tym idzie jest to proces relatywnie wydajny. Tworzywo potrafi rozłożyć się w środowisku wodnym (degradacja hydrolityczna) w przeciągu miesięcy, a na tempo tego procesu istotny wpływ ma pH (im bardziej kwasowe, tym szybciej tworzywo ulega rozkładowi). Z kolei w pracy z 1996 zbadano dekompozycję PLA w środowisku bakteryjnym oraz w glebie. Obrazki w tym artykule są przepiękne, nie mogę się oprzeć pokazaniu tutaj choćby jednego. Poniżej wklejam zdjęcie przekrojów poprzecznych próbek PLA po różnym czasie przebywania w roztworze zawierającym bakterie Fusarium moniliforme i Pseudomonas putida. Widzimy od lewej fragment rozkładający się przez 5, 11, 17, 26 i 32 tygodnie. Dowiedziono, że mikroorganizmy są w stanie zaasymilować biopolimer, którego dekompozycja polega na połączeniu biodegradacji i bioasymilacji.
Rozkład PLA w glebie
Ze względu na swoje właściwości termoplastyczne, PLA jest wykorzystywane jako filament w drukarkach 3D, czyli można za jego pomocą ucieleśnić niektóre nasze pomysły. Zanim jednak damy się ponieść fantazji, trzeba być świadomym ograniczeń w potencjalnych zastosowaniach, jakimi jest niska odporność na duże różnice temperatur oraz chemikalia. Poniżej zdjęcie wykonane w trakcie mojego wydruku 3D za pomocą szarego filamentu PLA z dodatkiem brokatu. Kto zgadnie, co miało być finalnym produktem? ;)
PLA wydruk 3D
Jednym z bardziej słynnych włosomaniaczych gadżetów wykonanym z PLA jest szczotka Anwen. Na opakowaniu producent obiecuje, że produkt w odpowiednich warunkach rozłoży się w ciągu 5 lat. Skład to 95%  tworzywa biodegradowalnego i 5% nylonu, z którego wykonane jest włosie. Nie zaleca się używania jej do stylizacji przy użyciu wysokich temperatur, co jest zrozumiałe biorąc pod uwagę fakt, że PLA jest na tyle łatwo topliwe, że można łatwo wykonywać z niego wydruki 3D.
PLA szczotka Anwen biodegradowalna
Szczotka jest wyjątkowo komfortowa w użyciu i bardzo łatwa do czyszczenia. Używam jej od pół roku, myłam wielokrotnie i jeszcze się nie zbiodegradowała po zobaczeniu wody, a w dodatku jest fioletowa, także same plusy :) Niestety nie widzę jej dzisiaj na stronie producenta. Mam wielką nadzieję, że to nie oznacza, że została trwale wycofana! Byłaby to ogromna szkoda, bo w moim odczuciu jest to najlepsza szczotka, z jaką miałam do czynienia.


Czytaj dalej »
Podziel się!
Labels:
Akcesoria, Slider
Starsze posty Starsze posty

17 sierpnia

Minimalistyczny kok - tutorial


Czy istnieje idealne upięcie na upały? Minimalistyczne, komfortowe i współgrające z noszeniem kapelusza? W dzisiejszym poście podzielę się moim ulubionym ostatnimi czasy upięciem, które można wykonać na włosach średniej długości (a w skali włosomaniaczej, wręcz na krótkich!), trzyma się świetnie i wygląda niczego sobie. 

Zaczynamy oczywiście od rozpuszczonych włosów. Można je lekko przeczesać, jednak ja ze względu na skręt tego nie robię. Poza tym mam wrażenie, że dzięki fakurze fryzura trzyma się lepiej, także posiadaczkom fal i loków odradzam prostowanie przed wykonaniem tego upięcia.

Kolejnym krokiem jest wykonanie koczka, a raczej kucyka, którego nie do końca przeciągamy przez gumkę. 
Jest to jedyne wymaganie co do długości włosów - jeśli są na tyle krótkie, że nie da się ich związać w ten sposób, niestety fryzura będzie jeszcze musiała poczekać na dodatkowe centymetry. Jeśli natomiast chodzi o ograniczenie górne długości, trzeba tutaj eksperymentować i ćwiczyć. Teoretycznie będzie to wykonalne nawet na długich włosach, jednak przy dużej gęstości i niskiej porowatości może być problem z wykonaniem i komfortem w noszeniu.
Kiedy mamy już nasz koczek bazowy, wkładamy palce pomiędzy gumkę a skórę głowy u nasady i delikatnie poluzowujemy, tworząc kieszonkę, w którą delikatnie wsuwamy koczek razem z gumką.
Eleganckie upięcie kok DIY
Gotowe! Upięcie powinno się trzymać bez żadnych wspomagaczy, ale oczywiście można dowolnie przyozdobić, podpiąć asekuracyjnymi wsuwkami czy spryskać lakierem, jeśli ktoś ma taką ochotę. Ja na co dzień decyduję się na wersję minimalistyczną. Sprawdza się świetnie, nie nadwyręża skalpu i wygląda ciekawie.
Tutorial eleganckiego upięcia
W razie potrzeby dodatkowych instruktaży wizualnych, polecam ten filmik.

Jeśli miałabym dodać od siebie jakąś dodatkową wskazówkę, to warto zwrócić uwagę na gumkę, z której się korzysta podczas robienia tej fryzury. Oczywiście unikamy takich z metalowymi elementami lub innymi ostrymi łączeniami. Scrunchies będą za duże, sprężynki za sztywne i za mocno trzymają. Rozwiązaniem dla mnie idealnym są gumki do włosów zrobione z... plasterków rajstop! Ale o tym w następnym odcinku.
Czytaj dalej »
Podziel się!
Labels:
Fryzury
Starsze posty Starsze posty

09 maja

Aunt Jackie's Curl La La - recenzja

 Wiosna w końcu rozpanoszyła się na dobre. Pogoda zachęca do spacerów, tym bardziej tych z rozpuszczonymi włosami. W dodatku udało mi się ostatnio zużyć do końca moje pierwsze opakowanie kremu definiującego skręt Aunt Jackie's Curl La La, więc to idealna pora na jego recenzję okraszoną wiosennymi ujęciami efektów, jakie daje na włosach. Zapraszam do lektury!

Curl la la recenzja

Producent obiecuje, że będziemy mogli się pożegnać z puchem, niezdefiniowanymi lokami i rulonami bez życia. Mamy za to cieszyć się kształtnymi, nawilżonymi, lśniącymi i odżywionymi puklami. Produkt nie jest zgodny z CG. Skład prezentuje się następująco :

Aqua (Water), Propylene Glycol, Polyquaternium-37, Propylene Glycol Dicaprylate/Dicaprate, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter (masło shea), Glycine Soja Oil (olej sojowy), Glycerin, Olea Europaea (Olive) Fruit Oil (oliwa z oliwek), Cetyl Alcohol, Parfum (Fragrance), Dimethicone, PPG-1 Trideceth-6, Stearalkonium Chloride, Lanolin Oil, Acrylamidopropyltrimonium Chloride/Acrylamide Copolymer, Dehydroacetic Acid, Cetearyl Alcohol, Hydrolyzed Quinoa (hydrolizowane ziarno komosy ryżowej), Butylene Glycol, Citric Acid, Phenoxyethanol, Potassium Sorbate, TBHQ, Ethylhexylglycerin, Benzyl Alcohol, d-Limonene, Hexyl Cinnamal, Linalool, Amyl Cinnamal, Buthylphenyl Methylpropional, Citronellol, Hydroxycitronellal, Cinnamyl Alcohol, CI 17200, CI 42090.

Czyli bazuje na maśle shea, które pełni również rolę naturalnego filtru UV oraz emolientu oczywiście. Oprócz tego mamy też oliwę z oliwek oraz olej sojowy, a z ciekawszych składników możemy tu znaleźć hydrolizowane ziarno komosy ryżowej.

Curl la la recenzja blog

Aunt Jackie's Curl La La recenzja blog

Opakowanie ma pojemność 430 ml, to naprawdę dużo! Zużycie takiej ilości produktu zajęło mi praktycznie rok, także wydajność jest całkiem w porządku. Zapach tego stylizatora jest bardzo przyjemny, jagodowy z nutami porzeczkowymi. Szkoda, że nie utrzymuje się na włosach i możemy się nim cieszyć tylko w momencie aplikacji. Konsystencja jest bardziej zwarta, niż w przypadku typowego kremu do stylizacji, co postarałam się jak najlepiej oddać na zdjęciu poniżej. Pokazuje ono również ilość, która wystarczyła mi na jedno użycie w przypadku długości włosów "prawie do ramion" ;)

Aunt Jackie's Curl La La recenzja blog

W przypadku przesadzenia z ilością produktu, kończyłam ze smutnymi strąkami zlepionymi byle jak i bez objętości. Gdy użyłam za mało kremu, otrzymywałam puch i beznadzieję, efekt jakbym nie użyła żadnego stylizatora i jeszcze brutalnie rozczesała włosy na sucho. Jednak kiedy już ustaliłam, że ilość ma znaczenie, Curl La La stał się moim ulubionym stylizatorem na co dzień! Nie usztywnia włosów jak żel, nie utrwala też skrętu bardzo mocno, za to bardzo naturalnie go wydobywa. Włosy po jego użyciu są w odczuciu właśnie włosami, a nie sklejonym tworem, jak to ma miejsce w niektórych przypadkach. Lubię taki naturalny efekt i nawet jeśli po całym dniu skręt jest rozluźniony, nie wygląda to źle, a w razie czego mogę bez problemu wykonać dowolne upięcie i nie muszę walczyć z posklejanymi żelem kępami. Poniżej zdjęcia z wiosennego spaceru po Łazienkach Królewskich, wraz z efektami stylizacji kremem Aunt Jackie's.

Aunt Jackie's Curl La La recenzja blog

Aunt Jackie's Curl La La recenzja blog

Reasumując, Curl La La jest moim ulubionym stylizatorem na co dzień, który daje bardzo naturalny efekt i nie usztywnia włosów. Nie wymaga odgniatania, ale też nie podbija wybitnie skrętu i utrwalenie oceniłabym na średnie. Włosy po jego użyciu są elastyczne, można je wiązać i zaplatać dowolnie i jest to komfortowe, bez uczucia przebijania się przez stylizator. Finalny efekt jest całkiem ok, ale nie wymarzony, dlatego szukam dalej. Z pewnością wrócę do niego, gdy podrosną mi włosy, żeby przetestować jego możliwości na większej długości.

Czytaj dalej »
Podziel się!
Labels:
Recenzje
Starsze posty Starsze posty

09 kwietnia

Onycholiza - moja historia [UWAGA : drastyczne zdjęcia]

Onycholiza jest schorzeniem polegającym na oddzieleniu się części płytki paznokcia od łożyska, pomiędzy które dostaje się powietrze. Oprócz nieestetycznego wyglądu nie powoduje z reguły większych dolegliwości, jeśli nie wystąpi dodatkowe zakażenie grzybicze czy bakteryjne. Należy pamiętać, żeby w razie jakichkolwiek wątpliwości odnośnie stanu swoich paznokci koniecznie konsultować się ze specjalistą! Ja nie jestem lekarzem, jedynie opisuję swoją historię ku przestrodze i w celu zwiększenia świadomości na temat występowania onycholizy. Zapraszam do lektury.

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, w grudniu 2017 zapragnęłam mieć wyjątkowo piękny manicure na sylwestra. Udałam się w tym celu do profesjonalistki, która wykonała pierwszą w moim życiu stylizację bazującą na żelu utwardzanym lampą. Zdecydowałam się wtedy na przedłużenia na formie i jednokolorowe hybrydy. Niestety dysponuję tylko jednym zdjęciem efektu końcowego, w dodatku nie jest ono dobrej jakości. jednak poglądowo wrzucam je poniżej, bo to od tego się wszystko zaczęło (30.12.2017) :

Sylwestra wspominam świetnie, szpanowałam pięknymi paznokciami i ciężko mi było opanować stukanie nimi o różne powierzchnie (to chyba przypadłość większości osób, które pierwszy raz przedłużają paznokcie:) ). Przez około trzy tygodnie nic niepokojącego się nie działo. Po wykonanej usłudze dostałam garść wskazówek, jak poradzić sobie samodzielnie z odrastającymi paznokciami. Ponieważ posiadałam w domu zestaw do wykonania (i zdejmowania) hybryd, miałam właśnie usunąć stary lakier, spiłować paznokcie na długości, opracować pilniczkiem żel na płytce, żeby nie było ostrego spadku pomiędzy żelem a odrostem i na koniec wykonać standardowe hybrydy. Plan brzmiał doskonale, stosowałam się do niego z chęcią.

Już po pierwszych autorskich poprawkach manicure, kiedy to szczerze spiłowałam większość przedłużenia, zauważyłam lekki prześwit pod paznokciem. Uznałam jednak, że to właśnie żel odstaje od mojej naturalnej płytki i żyłam dalej. Całość była zakryta hybrydą, wyglądało to w porządku. Po około dwóch tygodniach powtórzyłam zabieg odnowienia manicure. Widziałam, że wolną przestrzeń można zauważyć pod każdym paznokciem, ale nadal nie czułam się zaalarmowana. Gdy jednak po kolejnych dwóch tygodniach podczas usuwania hybryd udało mi się usunąć też przedłużenia żelowe (podważając je mechanicznie, nie polecam tak drastycznych metod), moim oczom ukazał się widok rodem z horroru. Zdjęcie (z 24.02.2018) wstawiam poniżej. Już w tytule posta ostrzegałam, że zdjęcia będą dla osób o mocnych nerwach, dlatego czuję się częściowo usprawiedliwiona. Jednak jeśli to dla Was za dużo to uprzedzam, że podobnych ujęć będzie jeszcze kilka i jeśli obrzydzenie jest zbyt duże, to to jest dobry moment, żeby przełączyć się na czytanie moich innych postów, na przykład takich ze zdjęciami mojego kota.

Powyższe zdjęcia wysłałam do mojej stylistki z pytaniem, co tu się zadziało i co mam teraz robić. Wtedy po raz pierwszy spotkałam się z pojęciem "onycholiza" i zalecono mi wcieranie olejku z drzewa herbacianego. Mając już hasło-klucz zaczęłam przeczesywać internet w poszukiwaniu informacji na temat tego schorzenia. Nie znalazłam wtedy (luty 2018) zbyt wielu informacji na ten temat. Dwie główne przyczyny powstania onycholizy, które wtedy znalazłam, to uraz mechaniczny i alergia. Leczenie za to miało się opierać (w lutym 2018) na środkach przeciwgrzybiczych (takich jak olejek z drzewa herbacianego) i ewentualnie na usunięciu operacyjnym części płytki paznokciowej. Cała ta przygoda miała pechowo miejsce w wyjątkowo zabieganym momencie w moim życiu, kiedy nie miałam możliwości udać się na konsultację do lekarza. Dodatkowo nie powodowała dolegliwości bólowych, więc tym bardziej nie miałam motywacji by gdzieś się z tym udać.  Pamiętajcie, żeby nie popełniać mojego błędu i bezwzględnie w takiej sytuacji zasięgnąć porady profesjonalisty! Ja bardzo żałuję, że wtedy tego nie zrobiłam.

Na podstawie ówczesnego researchu uznałam, że przyczyną całego zajścia był zapewne uraz mechaniczny od zbyt mocno nałożonych form pod przedłużenia. Skróciłam paznokcie maksymalnie i zrezygnowałam z jakichkolwiek lakierów i odżywek. Kupiłam w aptece olejek z drzewa herbacianego i dwa razy dziennie wprowadzałam po jednej kropelce pod każdy paznokieć. Po kilku dniach takich zabiegów zaobserwowałam silne wysuszenie skórek i opuszków palców, więc zdecydowałam się na zakup regenerum do paznokci (takiego w tubce z pędzelkiem), które stosowałam w dzień, a olejek herbaciany wmasowywałam już tylko wieczorami. Raz dziennie psikałam też palce octeniseptem, profilaktycznie w celu odkażenia. Po trzech tygodniach takiej kuracji sytuacja prezentowała się następująco (13.03.2018) :

Widać pewne postępy, ale jednak proces zdrowienia był długi i mozolny, bo trzeba poczekać aż cała płytka odrośnie. Na szczęście onycholiza nie boli, nie nabawiłam się też żadnych dodatkowych zakażeń czy powikłań. Był to głównie defekt estetyczny, jednak znacząco wpływał na moje funkcjonowanie w społeczeństwie. Bardzo wstydziłam się pokazywać paznokcie, ale czasami ciężko uniknąć pokazania komuś czegoś palcem. Jednak wtedy ludzie zamiast patrzeć na to, co im pokazywałam, skupiali się na paznokciu objętym onycholizą i mieli wyraźny obraz obrzydzenia na twarzy, nawet nie próbowali tego ukryć. Musiałam to znosić tygodniami, właściwie to miesiącami, do momentu odrośnięcia. Kiedy już byłam bliska wyzdrowienia, a onycholiza zajmowała mniej niż 20% płytki, odważyłam się pomalować paznokcie klasycznym lakierem. Szukałam możliwie najbardziej hipoalergicznych i z jak najlepszymi opiniami. Tak trafiłam na lakiery Essie, których używam do dziś. Kosztują niemało w swojej kategorii, ale utrzymują się u mnie tydzień, szybko schną i mają świetne krycie. Po zamalowaniu chorych paznokci nie musiałam już się tak bardzo wstydzić kontaktów z ludźmi. Oczywiście kurację z olejku herbacianego i regenerum kontynuowałam aż do całkowitego zniknięcia onycholizy. Poniżej zdjęcie z września 2018 jako dowód, że można się tego paskudztwa całkowicie pozbyć. Dla odwrócenia uwagi od tych okropnych poprzednich zdjęć proszę zwrócić uwagę na piękne swatche, które zrobiłyśmy wtedy (12.09.18) w NYX z Przyjaciółką :)

W okolicach wakacji byłam już całkiem zadowolona ze stanu swoich paznokci, a jesienią poczułam się z nimi na tyle bezpiecznie, by wykonać sobie hybrydy. Używałam tych samych lakierów co zawsze, czyli Semilac i NeoNail. Byłam też wyjątkowo delikatna, bo cały czas pamiętałam swoje dramatyczne przygody z początku roku. Nie przypuszczałam jednak, by miały się jeszcze powtórzyć. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy jakiś czas po pozbyciu się hybryd zaobserwowałam nieco inne zabarwienie części płytki jak na zdjęciu poniżej (11.10.18) :

Można dość wyraźnie zobaczyć tutaj granicę pomiędzy zdrową i podejrzaną częścią paznokci. Niestety moja podejrzliwość okazała się słuszna, bo zaobserwowane zjawisko stanowiło zapowiedź nawrotu onycholizy, choć już nie na taką skalę, jak za pierwszym razem. Poniżej zdjęcie z 1.11.18 :

Na szczęście tym razem wiedziałam, z czym mam do czynienia i jak z tym walczyć. Cierpliwie więc wcierałam olejek z drzewa herbacianego na zmianę z regenerum i czekałam na lepsze czasy. Poniżej stan z 12.11.18 :

Jednak tym razem nie było mowy, by onycholiza była wywołana urazem mechanicznym. Jedynym wyjaśnieniem było uczulenie na lakiery hybrydowe. Nie będę udawać, że nie byłam tą diagnozą zdziwiona. Ciężko było mi uwierzyć, że coś, co stosowałam ponad rok i nie sprawiało żadnych problemów, nagle wywołało u mnie alergię. A jednak. Na ponad rok zrezygnowałam całkowicie z hybryd na rzecz wspomnianych już lakierów Essie i było całkiem dobrze. Tęskniłam za brokatowymi pyłkami i efektami fotonicznymi, jakie dają, ale byłam dzielna. W końcu nie wytrzymałam i rozpoczęłam poszukiwania hipoalergicznych alternatyw. Tak trafiłam na lakiery hybrydowe Kabos, które jeszcze mnie nie uczuliły i z których korzystam do dziś. Poniżej mój aktualny manicure, wykonany właśnie nimi :

Morał z mojej historii płynie taki :

1. Twoje zdrowie ma wyższy priorytet, niż uroda!

2. Uważnie obserwuj swoje ciało i nie zaniedbuj niepokojących sygnałów!

3. W razie problemów zdrowotnych koniecznie zgłoś się po poradę do lekarza!

4. Nie oceniaj osoby przez pryzmat tego, jak wyglądają jej paznokcie.

Czytaj dalej »
Podziel się!
Labels:
Paznokcie, Slider
Starsze posty Starsze posty

12 marca

Włosowe przygody z Chin

Z okazji pierwszej rocznicy lockdownu w Polsce zebrało mi się na wspominki. Jesienią 2019 miałam służbowy wyjazd do Chin, który był niesamowitą przygodą. Była to moja pierwsza wizyta na inny kontynencie, więc towarzyszyły jej ogromne emocje. Wszystko było nowe, inne i bardzo fascynujące. Miałam okazję zweryfikować swoje wyobrażenia na wiele tematów. Faktycznie - dostęp do "naszych" mediów społecznościowych był znacznie utrudniony i trzeba było kombinować z VPN, a "nasze" karty płatnicze praktycznie nigdzie nie działały (z wyjątkiem bankomatów The Bank Of China, z których na szczęście bez problemu można było wypłacić gotówkę i to po rozsądnym kursie). Jednak te drobne niedogodności nie były w stanie przyćmić ogromnego wrażenia, jakie wywarła na mnie ta podróż.

Kuchnia, której miałam okazję doświadczyć, dalece różniła się od "chińskiego" jedzenia, które możemy nabyć w budkach w Polsce. Nadal nie jestem pewna, czy wiem, co jadłam, jednak absolutnie nie mam na myśli stereotypowych wątpliwości co do pochodzenia mięsa! Chodzi mi raczej o problem z tłumaczeniem nazw niezliczonych dodatków i przekąsek. Nie zdziwię Was, jeśli napiszę, że google translator nie zawsze dawał radę, więc jedząc grzybki ciężko mu uwierzyć, że są to bakterie :).  Ogólna recenzja kuchni chińskiej z Zhengzhou : pyszności!

Na każdym kroku zachwycałam się małymi rzeczami. Uczę się języka japońskiego, w którym występują znaki kanji zapożyczone z języka chińskiego. Każdy znak, który rozpoznałam na ulicy, niesamowicie mnie cieszył! Fascynowała mnie także roślinność, która dla miejscowych była najzwyklejszą w świecie codziennością, a ja miałam okazję na żywo podziwiać ją głównie w palmiarniach. Poniżej zdjęcie znaku oznaczającego po japońsku "duży" wyrytego w bambusie rosnącym po prostu przy chodniku.

Sporo ludzi przemieszczało się po mieście skuterami wyposażonymi w specjalne kubraczki zabezpieczające przed zmarznięciem dłoni i nie tylko, poniżej dodaję zdjęcie poglądowe. Design bywał najróżniejszy, od minimalistycznych po totalnie kawaii.

Oczywiście nie tylko ja się czułam zafascynowana wszystkim dookoła. Okazało się, że otoczenie także zwraca na mnie uwagę. Kilkakrotnie byłam proszona o pozwolenie na zrobienie sobie ze mną zdjęcia, co ochoczo czyniłam w zamian za poinstruowanie mnie odnośnie drogi (mapy w telefonie też miały problem). Na początku myślałam, że owo zainteresowanie wynika z mojego wzrostu (178 cm), który znacznie różnił się od wzrostu typowej osoby na ulicy. Jednak dość szybko nabrałam podejrzeń, że to nie jedyny powód. Wędrując pasażem handlowym natknęłam się na stragan z... kaszkietami z doczepionymi kręconymi, brązowymi włosami! 

Ewidentnie moja fryzura była tam wtedy modna :) Spotkanie kogoś, kto nie nosi peruki i ma kręciołki naturalnie, musiało być ciekawe. Natomiast ja jadąc metrem i obserwując ludzi bardzo im zazdrościłam koloru, blasku i właśnie struktury włosów, które tworzą kruczą taflę. Zamieniłabym się :) Poniżej zdjęcie poglądowe z ostatniego spaceru, żeby dociekliwy czytelnik miał szansę porównać moją fryzurę z kaszkietowymi wersjami. Rok temu jeszcze nie farbowałam włosów i były ciemnobrązowe, więc bardziej pasowałam do kaszkietowego trendu :)

Mam ogromną nadzieję, że szczepienia przyniosą skutek i pandemia zostanie jak najszybciej opanowana, a życie wróci do normalności i podróże znów będą możliwe. Czytanie o dalekich krajach i oglądanie filmów na ich temat nie zastąpi doświadczenia na własnej skórze innej kultury.

Czytaj dalej »
Podziel się!
Labels:
Włosowe przygody
Starsze posty Starsze posty
Starsze posty Strona główna
Subskrybuj: Posty (Atom)

Witaj na moim blogu

Dark hair matter
Cześć ❤ mam na imię Karolina. Jestem wielbicielką twórczości Stephena Kinga, brokatu i filmów kostiumowych. Okazjonalnie na zdjęciach w niektócyh postach pojawia się mój kot, Simba. Włosomaniactwem interesuję się od prehistorii tego ruchu. Uwielbiam wszelkiego rodzaju DIY oraz dociekać naukowych uzasadnień przekazywanych treści.

Strony

  • Instagram

Archiwum

Popularne posty

  • Granatowa czerń w domowym zaciszu
      Koloryzacja włosów może, ale nie musi być wykonywana u fryzjera. Nie musi się także wiązać z ogromnymi zniszczeniami włosów, szczególnie w...

Szukaj

Moje linki

  • Instagram

Etykiety

Akcesoria Fryzury Koloryzacja Paznokcie Recenzje Suplementacja Włosowe przygody

Zgłoś nadużycie

Popularne posty

  • Onycholiza - moja historia [UWAGA : drastyczne zdjęcia]
    Onycholiza jest schorzeniem polegającym na oddzieleniu się części płytki paznokcia od łożyska, pomiędzy które dostaje się powietrze. Oprócz ...
  • Włosowe przygody z Chin
    Z okazji pierwszej rocznicy lockdownu w Polsce zebrało mi się na wspominki. Jesienią 2019 miałam służbowy wyjazd do Chin, który był niesamow...
  • Aunt Jackie's Curl La La - recenzja
     Wiosna w końcu rozpanoszyła się na dobre. Pogoda zachęca do spacerów, tym bardziej tych z rozpuszczonymi włosami. W dodatku udało mi się os...

Etykiety

Akcesoria Fryzury Koloryzacja Paznokcie Recenzje Suplementacja Włosowe przygody
Obsługiwane przez usługę Blogger.
Ⓒ 2018 Dark hair matter - blog ciemnowłosej włosomaniaczki. Design created with by: Brand&Blogger. All rights reserved.