Oprócz przerzedzonych końców widać także... dość spore naturalne odrosty. Otóż ze względu na ogromne uwrażliwienie skalpu, jego przesuszenie i reakcję alergiczną na prawie wszystko, postanowiłam na jakiś czas zrezygnować z farbowania zarówno chemicznego, jak i ziołowego. Czy jest to decyzja na stałe i czy uda mi się zapuścić w całości naturalny kolor? Czas pokaże. Póki co wmawiam sobie, że siwe pasemko na skroni jest prawie tak fajne jak u doktora Strange i staram się doprowadzić mój skalp do ładu. Swoją drogą przejście COVID-19 może pogarszać także siwienie, co zbadano tutaj i tutaj. Ale to już materiał na osobą historię :).
Oprócz przerzedzonych końców widać także... dość spore naturalne odrosty. Otóż ze względu na ogromne uwrażliwienie skalpu, jego przesuszenie i reakcję alergiczną na prawie wszystko, postanowiłam na jakiś czas zrezygnować z farbowania zarówno chemicznego, jak i ziołowego. Czy jest to decyzja na stałe i czy uda mi się zapuścić w całości naturalny kolor? Czas pokaże. Póki co wmawiam sobie, że siwe pasemko na skroni jest prawie tak fajne jak u doktora Strange i staram się doprowadzić mój skalp do ładu. Swoją drogą przejście COVID-19 może pogarszać także siwienie, co zbadano tutaj i tutaj. Ale to już materiał na osobą historię :).
Koloryzacja włosów może, ale nie musi być wykonywana u fryzjera. Nie musi się także wiązać z ogromnymi zniszczeniami włosów, szczególnie w przypadku farbowania się na ciemny odcień. Brązy i czernie można uzyskać zarówno za pomocą farb chemicznych, jak i ziołowych. Ja osobiście jestem zwolenniczką przeplatania jednej i drugiej metody. Za pomocą ziół uzyskuje się bardzo intrygujący odcień oraz efekt odżywienia i pogrubienia. Z kolei zastosowanie co jakiś czas farby klasycznej pozwala wyrównać i utrwalić kolor. Poniżej przedstawiam mój ulubiony sposób na farbowanie.
Ziołowa koloryzacja włosów jest zabiegiem wartym uwagi. Oczywiście, zanim się do niej przystąpi, trzeba wykonać próbę uczuleniową oraz upewnić się, że jesteśmy świadomi wszystkiego, co się z nią wiąże. Mianowicie jest to kolorystyczne zobowiązanie na stałe - próby rozjaśnienia indygowanych włosów kończą się tak zwanym "glonem", czyli zielenią. Indygo występuje nie tylko solo, można je znaleźć także w mieszankach ziołowych farbujących na różne odcienie brązu. Czystą hennę ewentualnie można próbować rozjaśniać, podobnie cassię, jednak pamiętajmy, że:
indygo + utlenianie = glon
także, cytując liścik dołączony do peleryny niewidki Harry'ego Potter'a: korzystaj mądrze. Są sposoby na pozbycie się nieutlenianego niczym indygo z włosów, co pozwala zaryzykować utlenianiem chemicznym, ale o tym opowiem przy innej okazji.
Bardzo lubię mieszanki ziołowe Sattva i to ich używam najczęściej. Wychodzą bardzo korzystnie cenowo, bo w opakowaniu mamy aż 150g suchej masy ziół, co wystarcza na dwie koloryzacje włosów średniej długości. Dodatkowo znajdziemy w środku dwa czepki świetnej jakości, które z powodzeniem można wykorzystywać wielokrotnie, oraz mniej przydatne gadżety: dwie pary foliowych rękawiczek, które ześlizgują się z dłoni oraz pędzelek, który służy mi do mycia szczotek.
Połowę zawartości torebki wsypuję do plastikowej miseczki (w moim przypadku po jakimś jedzeniu na wynos #zerowaste) i mieszam plastikowym lub drewnianym sztućcem. Unikam kontaktu mieszanki z metalami. Do rozrobienia służy mi letnia, czarna herbata. Docelowo całość powinna mieć konsystencję gęstej śmietany, tak jak poniżej.
Następnie czas na aplikację na mokre włosy, dokładnie umyte szamponem z mocnym detergentem. Najwygodniej nakłada mi się mieszankę po prostu dłońmi, zabezpieczonymi oczywiście rękawiczkami nitrylowymi. Jestem wielką fanką metody spiralkowej, która pozwala na dokładne pokrycie całych włosów i jednocześnie ogranicza ich plątanie oraz ułatwia późniejsze zmywanie.
Kolejny krok jest najtrudniejszy w całym procesie indygowania: należy wytrzymać z miksturą na głowie jak najdłużej. Zapach jest dużo bardziej intensywny niż w przypadku zwykłej henny, dodatkowo ciężar na głowie potrafi być odczuwalny, a po pewnym czasie mieszanka zaczyna spływać. Nie udało mi się nigdy wytrwać dłużej niż 3,5 godziny, ale zawsze starałam się wytrzymać minimum 2h. Po tym czasie całość spłukuje się wyłącznie wodą. Trwa to bardzo długo i warto się przyłożyć. Nie nakładam żadnych kosmetyków aż do kolejnego, już standardowego mycia. W tym czasie kolor ewoluuje, barwnik silniej wiąże się z włosem i utlenia się naturalnie, dając w efekcie piękną, granatową czerń.
Koloryzacja ziołowa ma to do siebie, że nadbudowuje się z czasem, a odrosty mają nieco inny odcień, niż końce. W celu zniwelowania tego efektu stosuję indygowanie naprzemiennie z farbowaniem chemicznym. Nie tylko wyrównuję w ten sposób kolor, ale też zwiększam przyczepność indygo przy kolejnym ziołowaniu (delikatnie podniszczone farbą włosy chętniej łapią barwnik roślinny).
Miesiąc po indygowaniu następuje zatem farbowanie chemiczne. Używam do tego celu farb fryzjerskich Allwaves (najczęściej w kolorze 1.0), które miesza się z utleniaczem o znanej mocy. Jest to dla mnie szczególnie istotne, ponieważ w przypadku farbowania ciemnych włosów na ciemny kolor nie trzeba używać wysokich stężeń, 3% w zupełności wystarczy. Im niższe stężenie utleniacza, tym mniejsze zniszczenia na długości. Sprawa jest kluczowa, ponieważ to właśnie ze względu na kontrolę nad stężeniem wody utleniającej koloryzacja farbą fryzjerską w domu znacząco mniej niszczy włosy niż analogiczny proces przeprowadzony z wykorzystaniem farby drogeryjnej, do której za zwyczaj dodany jest deweloper o bardzo wysokim stężeniu, żeby mieć pewność, że większość klientów uzyska efekt taki jak reklamowany na opakowaniu.
Krótka ściągawka:
- 3% (10 vol) - rozjaśnienie o 0-1 ton (niczego nie musi rozjaśniać, ale musi być obecny, by farba zadziałała)
- 6% (20 vol) - rozjaśnienie o 2 tony (wystarczy, by na brązowych włosach uzyskać ognistą rudość, jednocześnie taka koloryzacja nie niszczy tak mocno jak ta przy użyciu farby drogeryjnej)
- 9% (30 vol) - rozjaśnienie o 3 tony (przy blondach)
- 12% (40 vol) - trochę hardcore, w domu lepiej odpuścić, jeśli się nie jest profesjonalistą.
Farbę mieszam z wodą utleniającą w stosunku 1:1,5 uzyskując mieszankę jak na zdjęciu poniżej:
Aplikuję czasami na same odrosty, czasami także na długość. Po 30 minutach spłukuję, myję delikatnym szamponem i aplikuję proteinową maskę i przez kolejny miesiąc cieszę się świetnym kolorem. Po tym czasie ponawiam koloryzację ziołową.
Ale jak to: najpierw piszę, że nie wolno utleniać indygowanych włosów pod groźbą uzyskania na nich zielonego "glona", a chwilę później piszę, że używam farby chemicznej z utleniaczem. Tutaj znowu kluczem jest zarówno stężenie wody utleniającej, jak i dobór koloru farby. Nie rozjaśniam włosów, farbuję je na czarno. Gdyby nawet 3% utleniacz był w stanie doprowadzić indygo do koloru zielonego, zostałoby to od razu zakryte czernią. W przypadku brązów należałoby zapewne nieco bardziej uważać.
Biodegradowalność akcesoriów jest w obecnych czasach bardzo pożądaną cechą. Każdego dnia produkujemy mnóstwo śmieci, a ich utylizacja z reguły nie jest ani trywialna, ani wyjątkowo przyjazna naszej planecie. Warto zatem na każdym możliwym kroku poszukiwać rozwiązań minimalizujących nasz negatywny wpływ na środowisko. Wiadomo - długie włosy jednak trzeba czasami czymś upiąć czy przeczesać. Jednak czy można w tej kwestii ograniczyć używanie narzędzi wykonanych z plastiku?
Pod tajemniczym skrótem PLA kryje się kwas polimlekowy (PolyLactic Acid), który jest biodegradowalnym polimerem otrzymywanym na przykład z kukurydzy lub celulozy. W artykule z 2017 pokazano, że mechanizm degradacji PLA nie ogranicza się do samej powierzchni, lecz odbywa się także w objętości materiału, a co za tym idzie jest to proces relatywnie wydajny. Tworzywo potrafi rozłożyć się w środowisku wodnym (degradacja hydrolityczna) w przeciągu miesięcy, a na tempo tego procesu istotny wpływ ma pH (im bardziej kwasowe, tym szybciej tworzywo ulega rozkładowi). Z kolei w pracy z 1996 zbadano dekompozycję PLA w środowisku bakteryjnym oraz w glebie. Obrazki w tym artykule są przepiękne, nie mogę się oprzeć pokazaniu tutaj choćby jednego. Poniżej wklejam zdjęcie przekrojów poprzecznych próbek PLA po różnym czasie przebywania w roztworze zawierającym bakterie Fusarium moniliforme i Pseudomonas putida. Widzimy od lewej fragment rozkładający się przez 5, 11, 17, 26 i 32 tygodnie. Dowiedziono, że mikroorganizmy są w stanie zaasymilować biopolimer, którego dekompozycja polega na połączeniu biodegradacji i bioasymilacji.
Szczotka jest wyjątkowo komfortowa w użyciu i bardzo łatwa do czyszczenia. Używam jej od pół roku, myłam wielokrotnie i jeszcze się nie zbiodegradowała po zobaczeniu wody, a w dodatku jest fioletowa, także same plusy :) Niestety nie widzę jej dzisiaj na stronie producenta. Mam wielką nadzieję, że to nie oznacza, że została trwale wycofana! Byłaby to ogromna szkoda, bo w moim odczuciu jest to najlepsza szczotka, z jaką miałam do czynienia.
Wiosna w końcu rozpanoszyła się na dobre. Pogoda zachęca do spacerów, tym bardziej tych z rozpuszczonymi włosami. W dodatku udało mi się ostatnio zużyć do końca moje pierwsze opakowanie kremu definiującego skręt Aunt Jackie's Curl La La, więc to idealna pora na jego recenzję okraszoną wiosennymi ujęciami efektów, jakie daje na włosach. Zapraszam do lektury!
Producent obiecuje, że będziemy mogli się pożegnać z puchem, niezdefiniowanymi lokami i rulonami bez życia. Mamy za to cieszyć się kształtnymi, nawilżonymi, lśniącymi i odżywionymi puklami. Produkt nie jest zgodny z CG. Skład prezentuje się następująco :
Aqua (Water), Propylene Glycol, Polyquaternium-37, Propylene Glycol Dicaprylate/Dicaprate, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter (masło shea), Glycine Soja Oil (olej sojowy), Glycerin, Olea Europaea (Olive) Fruit Oil (oliwa z oliwek), Cetyl Alcohol, Parfum (Fragrance), Dimethicone, PPG-1 Trideceth-6, Stearalkonium Chloride, Lanolin Oil, Acrylamidopropyltrimonium Chloride/Acrylamide Copolymer, Dehydroacetic Acid, Cetearyl Alcohol, Hydrolyzed Quinoa (hydrolizowane ziarno komosy ryżowej), Butylene Glycol, Citric Acid, Phenoxyethanol, Potassium Sorbate, TBHQ, Ethylhexylglycerin, Benzyl Alcohol, d-Limonene, Hexyl Cinnamal, Linalool, Amyl Cinnamal, Buthylphenyl Methylpropional, Citronellol, Hydroxycitronellal, Cinnamyl Alcohol, CI 17200, CI 42090.
Czyli bazuje na maśle shea, które pełni również rolę naturalnego filtru UV oraz emolientu oczywiście. Oprócz tego mamy też oliwę z oliwek oraz olej sojowy, a z ciekawszych składników możemy tu znaleźć hydrolizowane ziarno komosy ryżowej.
Opakowanie ma pojemność 430 ml, to naprawdę dużo! Zużycie takiej ilości produktu zajęło mi praktycznie rok, także wydajność jest całkiem w porządku. Zapach tego stylizatora jest bardzo przyjemny, jagodowy z nutami porzeczkowymi. Szkoda, że nie utrzymuje się na włosach i możemy się nim cieszyć tylko w momencie aplikacji. Konsystencja jest bardziej zwarta, niż w przypadku typowego kremu do stylizacji, co postarałam się jak najlepiej oddać na zdjęciu poniżej. Pokazuje ono również ilość, która wystarczyła mi na jedno użycie w przypadku długości włosów "prawie do ramion" ;)
W przypadku przesadzenia z ilością produktu, kończyłam ze smutnymi strąkami zlepionymi byle jak i bez objętości. Gdy użyłam za mało kremu, otrzymywałam puch i beznadzieję, efekt jakbym nie użyła żadnego stylizatora i jeszcze brutalnie rozczesała włosy na sucho. Jednak kiedy już ustaliłam, że ilość ma znaczenie, Curl La La stał się moim ulubionym stylizatorem na co dzień! Nie usztywnia włosów jak żel, nie utrwala też skrętu bardzo mocno, za to bardzo naturalnie go wydobywa. Włosy po jego użyciu są w odczuciu właśnie włosami, a nie sklejonym tworem, jak to ma miejsce w niektórych przypadkach. Lubię taki naturalny efekt i nawet jeśli po całym dniu skręt jest rozluźniony, nie wygląda to źle, a w razie czego mogę bez problemu wykonać dowolne upięcie i nie muszę walczyć z posklejanymi żelem kępami. Poniżej zdjęcia z wiosennego spaceru po Łazienkach Królewskich, wraz z efektami stylizacji kremem Aunt Jackie's.
Reasumując, Curl La La jest moim ulubionym stylizatorem na co dzień, który daje bardzo naturalny efekt i nie usztywnia włosów. Nie wymaga odgniatania, ale też nie podbija wybitnie skrętu i utrwalenie oceniłabym na średnie. Włosy po jego użyciu są elastyczne, można je wiązać i zaplatać dowolnie i jest to komfortowe, bez uczucia przebijania się przez stylizator. Finalny efekt jest całkiem ok, ale nie wymarzony, dlatego szukam dalej. Z pewnością wrócę do niego, gdy podrosną mi włosy, żeby przetestować jego możliwości na większej długości.
Onycholiza jest schorzeniem polegającym na oddzieleniu się części płytki paznokcia od łożyska, pomiędzy które dostaje się powietrze. Oprócz nieestetycznego wyglądu nie powoduje z reguły większych dolegliwości, jeśli nie wystąpi dodatkowe zakażenie grzybicze czy bakteryjne. Należy pamiętać, żeby w razie jakichkolwiek wątpliwości odnośnie stanu swoich paznokci koniecznie konsultować się ze specjalistą! Ja nie jestem lekarzem, jedynie opisuję swoją historię ku przestrodze i w celu zwiększenia świadomości na temat występowania onycholizy. Zapraszam do lektury.
Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, w grudniu 2017 zapragnęłam mieć wyjątkowo piękny manicure na sylwestra. Udałam się w tym celu do profesjonalistki, która wykonała pierwszą w moim życiu stylizację bazującą na żelu utwardzanym lampą. Zdecydowałam się wtedy na przedłużenia na formie i jednokolorowe hybrydy. Niestety dysponuję tylko jednym zdjęciem efektu końcowego, w dodatku nie jest ono dobrej jakości. jednak poglądowo wrzucam je poniżej, bo to od tego się wszystko zaczęło (30.12.2017) :
Sylwestra wspominam świetnie, szpanowałam pięknymi paznokciami i ciężko mi było opanować stukanie nimi o różne powierzchnie (to chyba przypadłość większości osób, które pierwszy raz przedłużają paznokcie:) ). Przez około trzy tygodnie nic niepokojącego się nie działo. Po wykonanej usłudze dostałam garść wskazówek, jak poradzić sobie samodzielnie z odrastającymi paznokciami. Ponieważ posiadałam w domu zestaw do wykonania (i zdejmowania) hybryd, miałam właśnie usunąć stary lakier, spiłować paznokcie na długości, opracować pilniczkiem żel na płytce, żeby nie było ostrego spadku pomiędzy żelem a odrostem i na koniec wykonać standardowe hybrydy. Plan brzmiał doskonale, stosowałam się do niego z chęcią.
Już po pierwszych autorskich poprawkach manicure, kiedy to szczerze spiłowałam większość przedłużenia, zauważyłam lekki prześwit pod paznokciem. Uznałam jednak, że to właśnie żel odstaje od mojej naturalnej płytki i żyłam dalej. Całość była zakryta hybrydą, wyglądało to w porządku. Po około dwóch tygodniach powtórzyłam zabieg odnowienia manicure. Widziałam, że wolną przestrzeń można zauważyć pod każdym paznokciem, ale nadal nie czułam się zaalarmowana. Gdy jednak po kolejnych dwóch tygodniach podczas usuwania hybryd udało mi się usunąć też przedłużenia żelowe (podważając je mechanicznie, nie polecam tak drastycznych metod), moim oczom ukazał się widok rodem z horroru. Zdjęcie (z 24.02.2018) wstawiam poniżej. Już w tytule posta ostrzegałam, że zdjęcia będą dla osób o mocnych nerwach, dlatego czuję się częściowo usprawiedliwiona. Jednak jeśli to dla Was za dużo to uprzedzam, że podobnych ujęć będzie jeszcze kilka i jeśli obrzydzenie jest zbyt duże, to to jest dobry moment, żeby przełączyć się na czytanie moich innych postów, na przykład takich ze zdjęciami mojego kota.
Powyższe zdjęcia wysłałam do mojej stylistki z pytaniem, co tu się zadziało i co mam teraz robić. Wtedy po raz pierwszy spotkałam się z pojęciem "onycholiza" i zalecono mi wcieranie olejku z drzewa herbacianego. Mając już hasło-klucz zaczęłam przeczesywać internet w poszukiwaniu informacji na temat tego schorzenia. Nie znalazłam wtedy (luty 2018) zbyt wielu informacji na ten temat. Dwie główne przyczyny powstania onycholizy, które wtedy znalazłam, to uraz mechaniczny i alergia. Leczenie za to miało się opierać (w lutym 2018) na środkach przeciwgrzybiczych (takich jak olejek z drzewa herbacianego) i ewentualnie na usunięciu operacyjnym części płytki paznokciowej. Cała ta przygoda miała pechowo miejsce w wyjątkowo zabieganym momencie w moim życiu, kiedy nie miałam możliwości udać się na konsultację do lekarza. Dodatkowo nie powodowała dolegliwości bólowych, więc tym bardziej nie miałam motywacji by gdzieś się z tym udać. Pamiętajcie, żeby nie popełniać mojego błędu i bezwzględnie w takiej sytuacji zasięgnąć porady profesjonalisty! Ja bardzo żałuję, że wtedy tego nie zrobiłam.
Na podstawie ówczesnego researchu uznałam, że przyczyną całego zajścia był zapewne uraz mechaniczny od zbyt mocno nałożonych form pod przedłużenia. Skróciłam paznokcie maksymalnie i zrezygnowałam z jakichkolwiek lakierów i odżywek. Kupiłam w aptece olejek z drzewa herbacianego i dwa razy dziennie wprowadzałam po jednej kropelce pod każdy paznokieć. Po kilku dniach takich zabiegów zaobserwowałam silne wysuszenie skórek i opuszków palców, więc zdecydowałam się na zakup regenerum do paznokci (takiego w tubce z pędzelkiem), które stosowałam w dzień, a olejek herbaciany wmasowywałam już tylko wieczorami. Raz dziennie psikałam też palce octeniseptem, profilaktycznie w celu odkażenia. Po trzech tygodniach takiej kuracji sytuacja prezentowała się następująco (13.03.2018) :
Widać pewne postępy, ale jednak proces zdrowienia był długi i mozolny, bo trzeba poczekać aż cała płytka odrośnie. Na szczęście onycholiza nie boli, nie nabawiłam się też żadnych dodatkowych zakażeń czy powikłań. Był to głównie defekt estetyczny, jednak znacząco wpływał na moje funkcjonowanie w społeczeństwie. Bardzo wstydziłam się pokazywać paznokcie, ale czasami ciężko uniknąć pokazania komuś czegoś palcem. Jednak wtedy ludzie zamiast patrzeć na to, co im pokazywałam, skupiali się na paznokciu objętym onycholizą i mieli wyraźny obraz obrzydzenia na twarzy, nawet nie próbowali tego ukryć. Musiałam to znosić tygodniami, właściwie to miesiącami, do momentu odrośnięcia. Kiedy już byłam bliska wyzdrowienia, a onycholiza zajmowała mniej niż 20% płytki, odważyłam się pomalować paznokcie klasycznym lakierem. Szukałam możliwie najbardziej hipoalergicznych i z jak najlepszymi opiniami. Tak trafiłam na lakiery Essie, których używam do dziś. Kosztują niemało w swojej kategorii, ale utrzymują się u mnie tydzień, szybko schną i mają świetne krycie. Po zamalowaniu chorych paznokci nie musiałam już się tak bardzo wstydzić kontaktów z ludźmi. Oczywiście kurację z olejku herbacianego i regenerum kontynuowałam aż do całkowitego zniknięcia onycholizy. Poniżej zdjęcie z września 2018 jako dowód, że można się tego paskudztwa całkowicie pozbyć. Dla odwrócenia uwagi od tych okropnych poprzednich zdjęć proszę zwrócić uwagę na piękne swatche, które zrobiłyśmy wtedy (12.09.18) w NYX z Przyjaciółką :)
W okolicach wakacji byłam już całkiem zadowolona ze stanu swoich paznokci, a jesienią poczułam się z nimi na tyle bezpiecznie, by wykonać sobie hybrydy. Używałam tych samych lakierów co zawsze, czyli Semilac i NeoNail. Byłam też wyjątkowo delikatna, bo cały czas pamiętałam swoje dramatyczne przygody z początku roku. Nie przypuszczałam jednak, by miały się jeszcze powtórzyć. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy jakiś czas po pozbyciu się hybryd zaobserwowałam nieco inne zabarwienie części płytki jak na zdjęciu poniżej (11.10.18) :
Można dość wyraźnie zobaczyć tutaj granicę pomiędzy zdrową i podejrzaną częścią paznokci. Niestety moja podejrzliwość okazała się słuszna, bo zaobserwowane zjawisko stanowiło zapowiedź nawrotu onycholizy, choć już nie na taką skalę, jak za pierwszym razem. Poniżej zdjęcie z 1.11.18 :
Na szczęście tym razem wiedziałam, z czym mam do czynienia i jak z tym walczyć. Cierpliwie więc wcierałam olejek z drzewa herbacianego na zmianę z regenerum i czekałam na lepsze czasy. Poniżej stan z 12.11.18 :
Jednak tym razem nie było mowy, by onycholiza była wywołana urazem mechanicznym. Jedynym wyjaśnieniem było uczulenie na lakiery hybrydowe. Nie będę udawać, że nie byłam tą diagnozą zdziwiona. Ciężko było mi uwierzyć, że coś, co stosowałam ponad rok i nie sprawiało żadnych problemów, nagle wywołało u mnie alergię. A jednak. Na ponad rok zrezygnowałam całkowicie z hybryd na rzecz wspomnianych już lakierów Essie i było całkiem dobrze. Tęskniłam za brokatowymi pyłkami i efektami fotonicznymi, jakie dają, ale byłam dzielna. W końcu nie wytrzymałam i rozpoczęłam poszukiwania hipoalergicznych alternatyw. Tak trafiłam na lakiery hybrydowe Kabos, które jeszcze mnie nie uczuliły i z których korzystam do dziś. Poniżej mój aktualny manicure, wykonany właśnie nimi :
Morał z mojej historii płynie taki :
1. Twoje zdrowie ma wyższy priorytet, niż uroda!
2. Uważnie obserwuj swoje ciało i nie zaniedbuj niepokojących sygnałów!
3. W razie problemów zdrowotnych koniecznie zgłoś się po poradę do lekarza!
4. Nie oceniaj osoby przez pryzmat tego, jak wyglądają jej paznokcie.
Z okazji pierwszej rocznicy lockdownu w Polsce zebrało mi się na wspominki. Jesienią 2019 miałam służbowy wyjazd do Chin, który był niesamowitą przygodą. Była to moja pierwsza wizyta na inny kontynencie, więc towarzyszyły jej ogromne emocje. Wszystko było nowe, inne i bardzo fascynujące. Miałam okazję zweryfikować swoje wyobrażenia na wiele tematów. Faktycznie - dostęp do "naszych" mediów społecznościowych był znacznie utrudniony i trzeba było kombinować z VPN, a "nasze" karty płatnicze praktycznie nigdzie nie działały (z wyjątkiem bankomatów The Bank Of China, z których na szczęście bez problemu można było wypłacić gotówkę i to po rozsądnym kursie). Jednak te drobne niedogodności nie były w stanie przyćmić ogromnego wrażenia, jakie wywarła na mnie ta podróż.
Kuchnia, której miałam okazję doświadczyć, dalece różniła się od "chińskiego" jedzenia, które możemy nabyć w budkach w Polsce. Nadal nie jestem pewna, czy wiem, co jadłam, jednak absolutnie nie mam na myśli stereotypowych wątpliwości co do pochodzenia mięsa! Chodzi mi raczej o problem z tłumaczeniem nazw niezliczonych dodatków i przekąsek. Nie zdziwię Was, jeśli napiszę, że google translator nie zawsze dawał radę, więc jedząc grzybki ciężko mu uwierzyć, że są to bakterie :). Ogólna recenzja kuchni chińskiej z Zhengzhou : pyszności!
Na każdym kroku zachwycałam się małymi rzeczami. Uczę się języka japońskiego, w którym występują znaki kanji zapożyczone z języka chińskiego. Każdy znak, który rozpoznałam na ulicy, niesamowicie mnie cieszył! Fascynowała mnie także roślinność, która dla miejscowych była najzwyklejszą w świecie codziennością, a ja miałam okazję na żywo podziwiać ją głównie w palmiarniach. Poniżej zdjęcie znaku oznaczającego po japońsku "duży" wyrytego w bambusie rosnącym po prostu przy chodniku.
Sporo ludzi przemieszczało się po mieście skuterami wyposażonymi w specjalne kubraczki zabezpieczające przed zmarznięciem dłoni i nie tylko, poniżej dodaję zdjęcie poglądowe. Design bywał najróżniejszy, od minimalistycznych po totalnie kawaii.
Oczywiście nie tylko ja się czułam zafascynowana wszystkim dookoła. Okazało się, że otoczenie także zwraca na mnie uwagę. Kilkakrotnie byłam proszona o pozwolenie na zrobienie sobie ze mną zdjęcia, co ochoczo czyniłam w zamian za poinstruowanie mnie odnośnie drogi (mapy w telefonie też miały problem). Na początku myślałam, że owo zainteresowanie wynika z mojego wzrostu (178 cm), który znacznie różnił się od wzrostu typowej osoby na ulicy. Jednak dość szybko nabrałam podejrzeń, że to nie jedyny powód. Wędrując pasażem handlowym natknęłam się na stragan z... kaszkietami z doczepionymi kręconymi, brązowymi włosami!
Ewidentnie moja fryzura była tam wtedy modna :) Spotkanie kogoś, kto nie nosi peruki i ma kręciołki naturalnie, musiało być ciekawe. Natomiast ja jadąc metrem i obserwując ludzi bardzo im zazdrościłam koloru, blasku i właśnie struktury włosów, które tworzą kruczą taflę. Zamieniłabym się :) Poniżej zdjęcie poglądowe z ostatniego spaceru, żeby dociekliwy czytelnik miał szansę porównać moją fryzurę z kaszkietowymi wersjami. Rok temu jeszcze nie farbowałam włosów i były ciemnobrązowe, więc bardziej pasowałam do kaszkietowego trendu :)
Mam ogromną nadzieję, że szczepienia przyniosą skutek i pandemia zostanie jak najszybciej opanowana, a życie wróci do normalności i podróże znów będą możliwe. Czytanie o dalekich krajach i oglądanie filmów na ich temat nie zastąpi doświadczenia na własnej skórze innej kultury.